Czytelnicy piszą: Mojej z końmi przygody historia - cz. I

Będąc dziesięciolatką, pamiętam jak w domu koleżanki zawsze na widoku stały sztyblety i toczek i wtedy bardzo jej zazdrościłam, a wyjeżdżając za miasto podziwiałam konie biegające po polach - wtedy, na początku lat 90 - tych, jazda konna uchodziła za sport snobistyczny (czyt.: "nie każdego stać")...
Któregoś dnia w weekend rodzice zabrali mnie do małej stadniny, jakaś pani wsadziła mnie na konia i jakieś piętnaście minut siedziałam na jego grzbiecie. Teraz wiem, że jechałam stępem. Po tym narodziła się myśl, żeby jeździć - z perspektywy czasu wiem, że chciałam jeździć "dla szpanu", a nie z czystej pasji. Ot, dziecinny umysł dziesięciolatki.
Jakiś czas później oglądałam US Open i oszalałam na punkcie tenisa. Szybciutko zapisałam się na lekcje, i o koniach zapomniałam na bardzo długo. Tenisa trenowałam regularnie kilka lat, później i to rzuciłam.
Zaczęło się liceum, szalony okres buntu, wszystko było czarne - ciuchy, muzyka, myśli, nie było miejsca na pozytywne wrażenia. Świat zewnętrzny zbytnio się nie liczył, chodziło o to żeby dożyć do matury, potem jakieś studia... Koni nadal brak... Pogrążyłam się w mistycyzmie, magii, poezji Baudelaire'a, Norwida, i to był świat realniejszy wówczas od tego po którym chodziłam.
Maturę zdałam, trzy lata później obroniłam tytuł licencjata w zakresie zarządzania biznesem międzynarodowym. I tu czas jakby się zatrzymał. Skończyła się szkoła, znajomi rozjechali się poświecie, ja zostałam na miejscu.
Szukanie pracy (nieskuteczne), porażka w życiu osobistym - tym zaczęła się druga połowa 2005 roku. Rodzice zaczęli planować wakacyjny wyjazd w góry, a mnie nagle olśniło - chcę jeździć konno. Zaczęły się poszukiwania pensjonatu z możliwością jazdy konnej. Chorobliwie nagle tego zapragnęłam, choć wewnętrzny głos mówił - "nie wygłupiaj się".
Dopiero później zrozumiałam, że ten głos to zdradziecki zegar biologiczny - czułam się po prostu za stara na naukę jazdy konnej, tym bardziej że większość książek, stron internetowych czy innych publikacji było skierowanych do osób młodszych ode mnie o dziesięć lat albo więcej, zwłaszcza w rubrykach pt. "najlepszy wiek aby zacząć...". Mimo to ojciec wsadził mnie latem w samochód i zaczęliśmy objeżdżać wszystkie okoliczne mini - i mikrostadniny, ale żadna z nich nie wzbudzała mojego entuzjazmu.
Chciałam uczyć się PORZĄDNIE - samo utrzymanie się w siodle to jednak za mało, a takie efekty nauki obiecywali niektórzy instruktorzy.
W końcu trafiliśmy do Skibna - poraził mnie początkowo ogromny obszar, jaki zajmowała stadnina.
Podeszliśmy do pary - kobiety i mężczyzny, którzy chroniąc się przed słońcem pod parasolami, oceniali skoki znajdującej się w oddali 13 - latki. Dodam, że mówili po polsku, a ja mimo to nie rozumiałam ani słowa. Na moje niewprawne oko skakała dobrze, co powiedziałam głośno. Para natychmiast zaczęła mi tłumaczyć gdzie dziewczyna popełnia błędy. Wszystko w miłym, wyrozumiałym tonie, już po polsku i zrozumiale.
Potem nastąpiła krótka rozmowa na temat jazdy - jakie buty, jakie spodnie i jak nauka wygląda na początku.
Wzięłam numer telefonu od pana instruktora i wróciłam do domu. Numer telefonu leżał jednak nieużywany w karcie SIM mojego telefonu przez kilka kolejnych miesięcy, podczas wakacji też nie jeździłam, wpadłam bowiem w koszmarną nerwicę, jako że mój były chłopak po prostu mnie terroryzował, szantażował, a ja nie umiałam z nim walczyć. Zdradzona miłość, sprzedane zaufanie, straciłam wiarę we wszystko, nie miałam siły by żyć. Opętały mnie najgorsze myśli...
Apogeum nastąpiło w listopadzie 2005, wiedziałam że jeśli czegoś nie zmienię, nie znajdę w sobie pozytywnej energii, to przegram życie na samym starcie, dam się pokonać facetowi... To ostatnie było nie do pomyślenia. Nie mogłam do tego dopuścić.
Jednocześnie dostałam zastrzyk gotówki od taty i zastanawiałam się jak to wykorzystać. Pierwszym zamysłem był kolczyk w pępku. Potem pomyślałam - a może na konie?
Opcja nr 2 wygrała. Chwyciłam telefon, wygrzebałam zakurzony numer telefonu do pana spod parasola, zadzwoniłam, umówiłam się na następny dzień i.... pojechałam.
Byłam umówiona na 16:30, jechałam autobusem, wysiadłam dwa przystanki za wcześnie, więc w deszczu musiałam biec prawie 3 kilometry do stadniny.
Wpadłam do stajni zziajana, ociekająca deszczem jak rynna i niemalże wpadłam na pana spod parasola. Wydyszałam - "ja na konie". Pan uśmiechnął się, powiedział krótko - "no to do mnie" i zaprowadził mnie do siodlarni. Jak się okazało, pan miał na imię Marek i miał mnie uczyć.
Wirowało mi w głowie od zapachu stajni, który wydał mi się najpiękniejszy na świecie, rżenie koni brzmiało jak muzyka, a one same wydawały się silne i potężne. A jednak pozwoliły się zniewolić człowiekowi i wydają się szczęśliwe w tej niewoli. Takie mnie myśli i refleksje wtedy nachodziły. A co najważniejsze, jedno z tych potężnych, pięknych stworzeń o lśniącej sierści i oczach przewiercających duszę na wylot, miało nosić mnie na swoim grzbiecie. Wydawało mi się to nie do pomyślenia.
Marek wybrał dla mnie Nadzieję - kasztanowatą dziewięciolatkę. Szybko ją osiodłał i okiełznał, po czym sam ją wprowadził na halę. Dopiero na hali odważyłam się podejść do niej i ją pogłaskać. Ten pierwszy dotyk był cudowny. Poraziło mnie ciepło i delikatność jej włosia i spokój bijący od Nadziei. W jednej chwili puściły mi nerwy, uspokoiłam się i poczułam się po raz pierwszy od pół roku szczęśliwa. Marek przeprowadził krótki test, żeby wiedzieć czy cokolwiek wiem o koniach i sprzęcie. Zadał jedno pytanie - wskazał na puśliska i zapytał co to jest. Ja palnęłam że wodze. Do dzisiaj mi wstyd gdy tylko sobie to przypomnę.
Szybko mi wytłumaczył co jest co, z czego - wstyd przyznać - zapamiętałam tylko gdzie są wodze i strzemiona.
Z pomocą Marka wdrapałam się niezgrabnie na grzbiet Nadziei, Marek przyczepił jej do tranzelki jakąś linkę - jak się dowiedziałam, była to oczywiście lonża - zaczęłyśmy jeździć w kółko.
Na początku dziwnie, bo tak bardzo wysoko, kołysało na boki, siodło wydawało mi się twarde jakby ze stali, co chwilę miałam wrażenie że oto właśnie następuje mój pierwszy upadek...
Ale trwało to tylko chwilę, potem już przywykłam "że nogi tak szeroko", złapałam równowagę w stępie i Nadzieja przeszła do kłusa. Denerwowało mnie to, bo co chwilę mnie wyrzucało, cały czas na zakręcie, no i jak ja mam się unieść (anglezować), jeśli ledwo trzymam się w siodle???
Po paru próbach przekonałam się jednak, że wygodniej jest anglezować bo wtedy co poniektóre organy mniej cierpią. (sic! - a co mają powiedzieć faceci? - przyp red.)
Na początku anglezowanie przychodziło ciężko - co chwilę jak słoń uderzałam w siodło ale w końcu doszłam do wniosku że ten biedny koń nie może tak ze mną cierpieć. Trzeba było działać.
Zamknęłam oczy, powoli wczułam się w rytm chodu Nadziei, wyłączyłam się na głosy z zewnątrz i dopiero wtedy poczułam co się dzieje - miałam wrażenie że płynę w chmurach na grzbiecie najwspanialszego stworzenia jakie los zesłał na ziemię. A ja po prostu anglezowałam. I złapałam nieuleczalnego bakcyla.
Podczas tej pierwszej lekcji na lonży nie wiedziałam jeszcze ile emocji, uczuć i naturalnego (końskiego) piękna do poznania jest jeszcze przede mną. Byłam pewna, że przede mną dużo nauki, dużo końskiej obecności, wzlotów i upadków, brałam pod uwagę radość, zniechęcenie, trochę adrenaliny, ale nie sądziłam że w grę wejdzie takie uczucie jak miłość...
... ciąg dalszy nastąpi ...
Wysłano dnia 02-03-2006 przez Yadhira
Oceny artykułu
